25.10.2012 00:50
Moje uzależnienie...
Nie rozumiem ludzi, którzy nie jeżdżą na motocyklach. Oczywiście mam na myśli tych, których nie powstrzymuje przed tym choroba, kontuzja, finanse czy inne przeszkody natury obiektywnej. Nie rozumiem tych, którzy mogliby z łatwością a tego nie robią. Poważnie. Nie jestem w stanie tego pojąć. Okey, sprecyzujmy: nie rozumiem facetów, którzy nie jeżdżą na motocyklach mimo, że bez problemu by mogli. Bo kobiet nie rozumiem generalnie, nawet jeśli jeżdżą na motocyklach. Ale to chyba dość często spotykana przypadłość wśród męskiej części populacji tego świata. Przynajmniej wśród jej heteroseksualnej części. Ale facet, którego nie pociąga jazda na motocyklu to dla mnie totalna zagadka. Pewnie dlatego, że ja sobie nie wyobrażam życia bez motocykla. Kiedyś żyłem bez motocykla i niby się dało, ale kiedyś też nie mieliśmy telefonów komórkowych, a teraz spróbuj się człowieku ruszyć z domu zapomniawszy komórki. Nawet do najbliższych się nie dodzwonisz, bo kto teraz pamięta jakikolwiek numer telefonu gdy wszystko "ma" w pamięci... aparatu.
No i ja mam tak samo z motocyklem. Odkąd zacząłem, przestać nie jestem w stanie i nie wyobrażam sobie życia bez motocykla.
Nie wyobrażam sobie nie mieć możliwości wyskoczenia w weekend na przejażdżkę do Zakopanego na gulaszową w Kolibeczce (i ta gulaszowa jest tak samo dobrą zachętą do tej wycieczki jak odcinek Zakopianki Kraków-Lubień i ten kawałek w Chabówce).
Nie wiem jakby to było nie móc pojechać do Skały w letnie popołudnie - najlepiej w tygodniu, bo w weekendy strasznie tam tłoczono od turystów pieszych, rowerowych i tych wygodnych - "zapuszkowanych" - i nie móc sobie zrobić kilku rundek tam i z powrotem aż poczuje się zmęczenie fizyczne od przerzucania ciężaru ciała z jednej strony motocykla na drugą (a jak się "objedzie" paru mniej wprawnych "szoferów" to taki mały bonusik też się pojawia ;P).
Nawet codzienne dojazdy do pracy są przyjemnością mimo, że trwają tylko piętnaście minut. Bo jest to piętnaście minut czegoś co ja nazywam "The art of filtering". Tak sobie to nazwałem na własne potrzeby po lekturze artykułu - chyba na motorcycledaily.com - w którym anglojęzyczny autor opisując jazdę w dużym ruchu miejskim, przeciskanie się miedzy samochodami w ruchu i pokonywanie w ten sposób dystansów w mieście szybciej niż czterołapy, użył sformułowania "filtering". A ponieważ jest to moja ulubiona rozrywka w trakcie dojazdów z i do pracy to tak to sobie właśnie nazwałem. Uwielbiam kalkulować gdzie w sznurze samochodów zaraz stworzy się luka, żebym mógł w nią wskoczyć zamiast hamować jak wszyscy i grzecznie dostosowywać swoją prędkość do jadących przede mną. Uwielbiam czekać na moment, kiedy dwa samochody jadące obok siebie na chwilę ustabilizują swoje trajektoria tylko po to, żeby jednym ruchem nadgarstka przeciąć tą wąską przestrzeń, która je rozdziela i o której ich kierowcy myślą, że jest na tyle duża, że ich samochodom nie grozi otarcie się o siebie, a jednocześnie na tyle mała, że nic się w niej już nie zmieści. Owszem! Zmieści się! I nie chodzi mi o mozolne przeciskanie się na pole position pod światłami przy pomocy nóg jakie prezentują niektórzy widywani przeze mnie jeźdźcy. Takie "tuptanie gejszy" to nie jest "Art of filtering". Jeśli ciśnienie nie skacze Ci co 3 sekundy i nie masz we krwi wysokiego poziomu adrenaliny to nie "filtrowałeś" tylko się przeciskałeś w korku po prostu. Uwielbiam więc "uprawiać tą sztukę" mimo - a może przewrotnie właśnie dlatego - tych wszystkich ścigających mnie i uderzających gdzieś w tył kasku myśli wyminiętych z zaskoczenia kierowców samochodów w których nazywają mnie słowami, z których jedyne nadające się do publikacji to stereotypowe "dawca". No i powroty z pracy na moto... też można pofiltrować, a dodatkowo rzadko kiedy powroty odbywają się najkrótsza możliwą drogą... zazwyczaj wręcz przeciwnie i nie trwają dziwnym trafem tyle samo co droga do pracy.
Cudownie jest móc wpaść na pomysł, żeby odcinek Kraków - Werona (tak, ta we Włoszech - około 1200km), który miał być pokonywany przez dwa dni pokonać w jeden, "uodporniwszy" uprzednio tablice rejestracyjne na działanie fotoradarów, cisnąć godzinę 190 km/h, następnie zatrzymać się na chwilę na tankowanie i odpoczynek miejsca gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę i kolejną godzinę 190km/h. Cudownie jest też w drodze powrotnej stwierdzić, że skoro w tą się udało to i spowrotem się uda :) Po podobnym wyczynie podczas powrotu z wyspy Krk ktoś wymyślił na nasz ówczesny skład żartobliwe określenie Steel Asses MC, ale jeśli ktoś spróbował kiedyś takiej trasy to wie ile prawdy jest w tym określeniu. Po takim "pomyśle" - mimo całej miłości do motocykla - odniechciewa się jazdy na kilka dni. Ale tylko na kilka!
No i oczywiście prędkość. Nie znam ludzi, w których nie drzemie demon prędkości. Mimo, że to żaden wyczyn wyjechać na obwodnicę - na szczęście Kraków taką posiada - odkręcić manetkę do oporu i obserwować jak cyferki na prędkościomierzu przewijają się do maksymalnej osiąganej przez nasz motocykl prędkości (albo do takiej jaką jesteśmy w stanie - oszukując się oczywiście - uznawać jeszcze za dającą nam kontrole nad sytuacją). Ani to trudne i wymagające wielkich umiejętności, ani specjalny powód do dumy, a mimo to nie znam nikogo kto raz na jakiś czas tego nie robi. Ot tak, dla czystej przyjemności doświadczenia prędkości. I nie mówię tu o małolatach, którzy maja pusto w głowie a rodzice pełno w portfelu i zafundowali swoim pociechom najnowszą R1 na 18 urodziny. Robią to ludzie z pewnością już dojrzali, właściciele poważnych firm lub pracownicy wyższego szczebla, mężowie żonom a nawet ojcowie dzieciom. Nie tylko Ci stereotypowi "dawcy", którzy przeciętnemu przeglądaczowi brukowców na F czy S kojarzą się z durnym amerykańskim wykreowanymi przez kinematografię stereotypem motocyklisty jako połączenia bandyty z pacjentem zakładu psychiatrycznego, który z pewnością jest brudny, klnie jak szewc, właściwie chyba nie ma domu a już na pewno gwałci bezbronne niewiasty i wyrywa staruszkom na przejściach dla pieszych torebki z emeryturą.
Uwielbiam w końcu moment kiedy wychodząc z jakiegoś miejsca (może to być praca albo dom znajomych do których przyjechałem na moto) moim oczom ukazuje się mój motocykl i jego przepiękne kanciaste kształty, jego dwa potężne wydechy, jego obnażona kratownicowa rama. Zawsze wtedy mówię do siebie "kurde, moja niunia jest najpiękniejsza na świecie" (używam wprawdzie trochę dosadniejszego wyrażenia niż kurde, ale może to przeczytają jakieś dzieci).
Uwielbiam nawet ten moment kiedy odwiedzając ją na zimowisku lub po prostu po skończonej przejażdżce mogę ją poklepać po zbiorniku paliwa i powiedzieć "cześć niunia".
Dlatego nie wyobrażam sobie życia bez motocykla. I dlatego, mimo, że logika na spółkę ze zdrowym rozsądkiem - który (wbrew opiniom niektórych) uważam, że posiadam - nieraz podpowiadały: "sprzedaj motocykl, jest drogi w utrzymaniu, dużo pali, dużo kosztuje ubezpieczenie, jest niebezpieczny, czas spoważnieć i zająć się dorosłym życiem, kupić mieszkanie, zacząć odkładać na emeryturę". Mimo, że odkąd mam motocykle zadłużenie na karcie kredytowej notorycznie się powiększa. Mimo, że nieraz zastanawiałem się skąd wezmę w tym miesiącu pieniądze na ubezpieczenie, które kosztuje połowę mojej miesięcznej pensji. Mimo tego, że często w rozmowach ze znajomymi mówiłem, że "powinienem go sprzedać". Mimo tego, że nawet mam chętnego, który zapłaciłby mi za moją niunię więcej niż cena rynkowa. Mimo tego wszystkiego nie sprzedałem motocykla i jeśli sytuacja życiowa mnie do tego na prawdę nie zmusi nie sprzedam go! Bo nie wyobrażam sobie życia bez motocykla.
Choć po chwili zastanowienia się... to kłamstwo. Kłamałem, bo sobie wyobrażam jak by to było nie mieć motocykla. Byłbym bardzo bardzo smutnym człowiekiem...
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Na wesoło (13)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)